Norman "METAMORFOZY PO POLSKU" Fragment książki |
|||
"Rządowa Lancia szybko prześlizgiwała się podmiejską drogą w kierunku daczy Anny. Na tylnym siedzeniu można było zauważyć dwóch, sportowo ubranych mężczyzn. Jednym z nich był Olgierd. Rozmowa między panami nie kleiła się, podtrzymywana jedynie zdawkowymi uprzejmościami i typowymi w takich przypadkach sloganami o pogodzie. Tym niemniej, oprócz oficjalnej wstrzemięźliwości, można było w ich zachowaniu wyczuć coś, co wskazywałoby na wątłą, ale rozwijającą się nić sympatii. Dodatkowo sprzyjał temu fakt, że obaj panowie mieli zawsze podobne poglądy na omawiane sprawy, a nigdy nie zajmowali względem siebie kontrowersyjnych stanowisk. - Najbardziej lubię tę porę roku - mówił Olgierd. - Niech pan spojrzy, panie ministrze, wszystko dojrzewa, by wydać plon. To tak, jakby piękna kobieta wstała rano i już bez zahamowań, przeciągając się zmysłowo, prezentowała swoje wdzięki - masz mnie i bierz mnie - roześmiał się z własnego skojarzenia. Przez twarz mężczyzny tytułowanego ministrem przemknął ledwie zauważalny uśmieszek. Były w nim i pewność siebie i lekka ironia. - Jest pan romantykiem, panie pośle, wszędzie widzi pan kobiety. - No, to pomińmy to porównanie, - upierał się Olgierd - ale niech pan spojrzy. Czy to nie jest piękne, ta szachownica pól ? Tu dojrzewa zboże, tam kartofelki, tam buraczki, aż się proszą, żeby je zerwać i dołączyć do pieczeni. Każdy chłop w różnych miejscach sieje co chce i stąd ta rozmaitość kolorów. - Już niedługo, - z rozwagą odparł minister - już niedługo. Za kilka lat będą tu wielkie obszary jednakowych upraw, pełna mechanizacja, a kmiotki będą robić za parobków, tak jak od wieków ich pradziadowie, z tą tylko różnicą, że dawniej pan był Polakiem. Takie jest ich przeznaczenie i tego już się nie da zmienić. - Będą się bronić - z przekonaniem powiedział Olgierd. - Ano będą. Przeżyjemy jeszcze niejedną blokadę dróg, awantury na ulicach, ale to do niczego nie doprowadzi. - Nastała chwila milczenia. - Panie pośle, radzę panu w takich wypadkach nie zajmować żadnego stanowiska, a najlepiej podczas debat nad tymi sprawami czas spędzić w bufecie. Niech pan obserwuje pustki w sali obrad sejmu i naśladuje ludzi mądrych. Pan zalicza dopiero pierwszą kadencję. Życzę panu jeszcze wielu - minister wygłosił tę radę z narastającą życzliwością. - Na pewno wezmę do serca pana uwagi, panie ministrze - z głębokim przekonaniem powiedział Olgierd. - Tu nie ma czego ratować - dodał minister. - Jak pan sobie wyobraża na wolnym rynku Unii Europejskiej, konkurencję prymitywnej gospodarki z nowoczesnymi technologiami gospodarki rolnej? - Można się jednoczyć i wspólnie zakupywać nowoczesne środki produkcji. Minister roześmiał się. - Wspólne zakupy? Przecież natychmiast się pokłócą. Czy pan nie zna psychiki polskiego chłopa? A gdyby nawet nie, to na zrównanie z zachodem potrzebne są ogromne pieniądze. Żaden bank taniego kredytu chłopom nie da. Przecież sprzedaliśmy banki obcemu kapitałowi. Rotszyld powiedział: - "Jeżeli chcecie zniszczyć naród, to pozbawcie go kredytów". - No niech pan sobie wyobrazi, że bank z niemieckim kapitałem da tanią pożyczkę polskiemu chłopu, po to, żeby Niemiec miał większe trudności z wykupieniem ziemi od tego chłopa. Przecież to absurd! - kontynuował minister. - No tak - zgodził się Olgierd . - No to kto mu da? Państwo polskie? Zgodzi się pan na przykład płacić podatek dochodowy o połowę większy od obecnego po to, żeby ratować kmiotków? - Właśnie dojeżdżamy - przerwał Olgierd. Samochód podjechał do solidnej bramy, którą otworzył barczysty mężczyzna z rewolwerem przy pasku. Koła zaszeleściły po żwirowej alei. - Jesteśmy na miejscu! Tu mamy kort tenisowy. Od razu zagramy, czy najpierw mały drink? - Nie, zagrajmy od razu. - No to proszę, wysiadamy. Niech pan się rozrusza. Przez chwilę zajmie się panem pan Kazio, a ja wyskoczę zobaczyć co nam dadzą na kolację. - Ależ proszę nie robić sobie kłopotu. - Żaden kłopot. Za godzinę wszyscy będziemy głodni. - Do ministra podszedł uśmiechnięty, wysportowany mężczyzna, a Olgierd szybkim krokiem udał się do willi w poszukiwaniu Anny. Znalazł ją od razu. - Aniu - rozpoczął bez powitania. - Bardzo mi zależy na facecie, z którym przyjechałem. Cała nadzieja w tobie. To jest typ, który ma żonę tłustą babę, której prawdopodobnie nigdy nie zdradził. Całą młodość pilnie się uczył, a później pracował jak dziki, żeby się wyrwać ze swojego ubogiego domu, gdzieś w małym miasteczku. Podejrzewam także, że on ma jakieś zahamowania na tle seksualnym. - Dobrze - powiedziała Anna. - Wiem, że na ciebie zawsze mogę liczyć - nieomal machinalnie odpowiedział Olgierd i pobiegł w stronę kortu tenisowego. Anna zamyśliła się. - Która z dziewczyn będzie najodpowiedniejsza do uwodzenia tego frajera? Wybór padł na Tajkę. Zawołała ją. - Toa - jest dla ciebie odpowiednia praca. Przygotuj się do kolacji. Masz się ubrać skromnie, bez żadnych malunków. Masz tylko seksownie pachnieć i co najważniejsze - nie wolno ci się do gościa odezwać po polsku! - Ależ ja już dobrze mówię po polsku - przerwała Toa. - Masz słuchać, a nie mędrkować. - Jasne? - Tak, proszę pani - Toa spuściła głowę. - Niech ci się zdaje, że jesteś jego pokorną niewolnicą, z którą on może zrobić wszystko co zechce. Ale żadnego gestu zachęcającego - Anna czuła wstręt do siebie, gwałtownie zabiło jej serce, ale opanowała się. - Słuchaj, jak ci godzinami będzie truł o swojej żonie i tylko mu przytakuj. Masz być pełna czułości, dobroci i zrozumienia. Czy zrozumiałaś? - Wiem o co chodzi - powiedziała Toa. - No to pamiętaj. Jak ci się uda nakłonić go do seksu, to masz u mnie duży plus. Nie muszę ci przypominać, że później umawiać się z nim masz tylko tutaj. - Dziękuję pani, że mnie pani wybrała - Toa pokornie schyliła głowę. - No, to do roboty. Anna spojrzała na zegarek. Dochodziła siódma. O 23-ciej mam najważniejsze w życiu spotkanie - zadrżała. - Muszę się już szykować." |
|||